FOTOGALERIA
Okazuje się, że na Bali trzeba umieć trafić.
Można tu spędzić rajskie wakacje w kilkugwiazdkowych hotelach nastawionych na beztroski wypoczynek i dobrą zabawę. Wiele z tych miejsc w zasadzie nie ma nic wspólnego z prawdziwym duchem wyspy, jej magią, kolorem, smakiem i zapachem.
Istotą podróżowania jest między innymi poznanie miejscowej kultury, magii, mentalności mieszkańców, nauczenie się czegoś i zdystansowanie do swojego pędzącego świata. Dlatego na Bali trzeba umieć trafić. A to oznacza szukanie miejsc najmniej zepsutych turystycznie, miejsc naprawdę pięknych, oddających klimat i atmosferę wyspy, miejsc, w których wszystko jest prawdziwe, autentyczne, zgodne z tradycją i kulturą, a nie wystawione na sprzedaż. Omijamy te świątynie, które są uturystycznione, omijamy te pola ryżowe, na które wstęp jest płatny (!), omijamy wszystko to, co oznaczono łatką „must see”. Omijamy południe i zapuszczamy się na północ i w interior.
Tak więc poniżej tak zwane “out of bitten track”.
Jeśli pewnego dnia niespodziewanie obudzisz się w świecie, w którym staniesz twarzą w twarz z taką twarzą…
a w kobiecym gronie nie będziesz się czuć zbyt komfortowo…
a Twoje zmysły będą mamione przez intensywny, wręcz narkotyczny zapach kwiatów…
I jeśli się zastanawiasz, czy jesteś w raju, czy może zszedłeś już z ziemskiego padołu…
to NIE! Nadal jesteś na Ziemi, tylko w innej szerokości i długości geograficznej. Na Bali. I to na jawie.
Ale od początku. Jawę mieliśmy przed chwilą. Skończyliśmy w dymiącym kraterze wulkanu Gunung Idżjen (poprzednia galeria zdjęć). To ten właśnie wulkan, ale widziany z sąsiedniej wyspy – z Bali. I o zachodzie słońca.
Pemuteran. Pomimo takiego efektownego wjazdu, Pemuteran to raczej wioska, niż coś więcej. Jesteśmy w północno-zachodniej części wyspy.
Oprócz głównej ulicy, to właśnie taki jest Pemuteran. Tu sobie przez 3 dni mieszkaliśmy.
Tu.
W świecie strzeżonym przez Genesia, pana wszystkich półboskich istot i dobrych duchów!
Plaża pusta! Z dala od kurortów.
Nasz plan: nicnierobienie.
Czujecie ten spokój? Szum fal? Gorący piasek? Szelest liści?
Nic nie robimy…
No i te pachnące, kolorowe kwiaty!
Nicnierobienie to też na przykład dzienny wypad na rafy wokół wyspy Mendżjangan.
Mendżjangan jest wyspą dziewiczą, objętą parkiem narodowym, odciętą od dotyku cywilizacji.
Najbliższych kilka zdjęć: bez komentarza. Chłońcie!
Szukaj błazenków!
Intensywnie pachnące kwiaty frandżipani.
[To zdjęcie to czysty lans] Nicnierobienie to też pomniejsze wycieczki w okolice.
Na zachody słońca, na przykład.
Nicnierobienie to też pierwsza chwila małego luksusu w naszym pobycie w Indonezji.
Pierwszy raz w turystycznej restauracji 😉
Z Pemuteran, burżujsko, wynajętą taksówką (niestety turystyczne Bali zmusza do takich kroków), jedziemy w interior. Jedziemy 120 km, więc…
… jedziemy…
… jeszcze jedziemy.
Przerzuciliśmy się do bardzo komercyjnej i turystycznej miejscowości Ubud – tłumy turystów na własne życzenie… No ale…
Ubud jest kulturalną stolicą Bali. I ma swoje ciche zakątki.
Oprócz niezliczonej ilości barów i knajp, ma klasyczną balijską zabudowę: czasami trudno się połapać, czy to wejście do świątyni czy do domu.
To na przykład wejście do domu…
A to świątynia, Pura Dalem Taman Kaja.
Ubud ma tę zaletę, że na terenie tutejszych świątyń odbywają się tańce balijskie. Niektóre są stricte religijne, oddające cześć bogom, inne – czysto epickie, opowiadające np. przygody Ramy, jednego z wcieleń boga Wisznu, na postawie słynnego indyjskiego eposu Ramajana.
Kobiety zawsze przynoszą ofiary do świątyni. Ofiarami dobrucha się bogów, różne półboskie istoty i duchy przodków.
Standardowo też kobiety codziennie rano i wieczorem składają ofiary w każdym miejscu ważnym w codziennym życiu.
Koszyczki z darami zapewniają opiekę lokalnych bóstw.
Za kierownicą skutera też warto złożyć ofiarę, więc jeśli wypożyczysz taki skuter, to na bank jesteś pod dobrą opieką. Tak jak my 🙂
Czyli, że znów mamy skutery!
Wiatr we włosach, klapki na nogach, wolni, możemy jechać gdzie chcemy!
Specjalnego wyboru nie mamy – dookoła same pola ryżowe 😉
Ubud ma ten plus, że w pobliżu jest sporo fajnych rzeczy. Na przykład wioska Tampaksiring. Pura Gunung Kavi Sebatu. XI wiek.
Poświęcona Wisznu.
W tej świątyni można dokonać rytualnych kąpieli oczyszczających w wodach strumienia Pakrisan. Zapewne spływającego z podnóży któregoś z wulkanów. A wulkany są siedzibą bogów.
Po obu stronach schodów prowadzących do świątyń ustawione są różne stwory, które “pilnują”, by do środka nie przedostały się złe duchy.
Brama pury, tzw. ciandi bentar, jest przepołowiona na dwie części, co symbolizuje współistnienie par przeciwności: dobra i zła, bogów i demonów, męskości i kobiecości, sacrum i profanum…
Wszystkie świątynie balijskie są odkryte, żeby bogowie z góry zauważyli, że ku ich czci dzieją się właśnie uroczystości.
W każdej świątyni znajduje się dużo większych i mniejszych “kapliczek”, o jednym lub kilku słomianych, piętrowych zadaszeniach.
W każdej jest też najświętrze miejsce: tron bóstwa, któremu poświęcona jest świątynia.
Kto znajdzie Zibiego 🙂
Wracamy do Ubudu…
…przez plantację kawy. Ale plantacja kawy, to nie to, czego się spodziewasz, czyli pole kawowych krzewów. To kilka drzewek, żeby pokazać ci, jak wyglądają liście…
… właśnie tak…
i zaprezentować kakaowce.
I koniecznie pokazać łaskuna wraz z zapewnieniem, że wszystkie łaskuny, po tutejszemu: luwaki, są na plantacji hodowane na wolności. Żyją w nocy, dzień je oślepia.
To jest to, co luwaki z siebie wydalają. Luwaki wyjadają tylko najlepszej jakości ziarna kawy, trawią i wiadomo. Kupy się zbiera, wydłubuje ziarenka kawy, wyłuskuje środek z kilku łupinek i czyste ziarna się praży, mieli i…
“kawa z dupy”, jak mówi Zibi (przepraszam).
A po kawie człowiek robi się głodny, więc na luźną przekąskę nasze ulubione bakso 😉
Przy okazji: tak mieszkamy w Ubudzie.
I tak jemy śniadania 🙂 Turystyczna wyspa.
Tęczowe wariacje w oczach…
Strelicja.
Mamy autko!
I nie zawahaliśmy się go użyć! Jedziemy na wschód.
Przyjeżdżamy do pury Gunung Kavi.
Podobnie jak poprzednia pura Gunung Kavi Sebatu, ta też pochodzi z XI wieku, ale poświęcona jest duchom dawnych władców balijskich.
Penjary dają sygnały bogom, że w świątyni coś się ku ich czci dzieje.
Parasole zawsze w hinduizmie są symbolem ochrony i opieki.
Trafiliśmy na świątynne święto. Być może odolan, czyli rocznica powstania świątyni, a może inne, bo świąt w kalendarzu balijskim jest mnóstwo.
Dzieci jak zawsze się nudzą.
Przynosi się kosze pełne ofiar dla bogów.
Z ciasta ryżowego lepi się takie figury…
Wszystko ręką kobiet.
A my tak sobie z boku przycupnęłyśmy i obserwowałyśmy życie świątynne balijczyków.
Świątynka obok.
A to, gdyby ktoś się jeszcze zastanawiał, czy warto polecieć na Bali 😉
Miast na Bali za bardzo nie uraczysz. Wioseczek za to – bardzo dużo.
Każda wioska ma przynajmniej trzy swoje świątynie, a jeszcze sporo jest domowych świątynek.
Tu mężczyźni prowadzą Baronga, pół lwa, pół smoka, trudno jednoznacznie zinterpretować. Barong prowadzi odwieczną walkę ze złą wiedźmą, Rangdhą. Walka jest symbolem zmagania dobra ze złem i dopóki trwa, świat utrzymuje się w harmonii.
Najwyższy na Bali wulkan, Gunung Agung. Oczywistym jest, że Agung jest siedzibą bogów. To oni tu dyrygują światem wraz z wieloma innymi półboskimi istotami i zmagając się z wieloma złymi półistotami i demonami.
A to znów przy okazji: tu mieszkamy. Okolice Sidemen, serce Bali otoczone polami ryżowymi i w cieniu Agunga.
Lotos wyrasta z mulistego dna stawu i wystawia czysty kwiat ku słońcu. Tak samo z czarnych odmętów wyłania się czystość, i idąc dalej: człowiek tak samo może dążyć z odmętów niewiedzy do mądrości i doskonałości.
Na polach znajdują się świątynki z darami dla duchów opiekuńczych.
Pura Besakih. Świątynia-Matka, największa, najświętsza, zbudowana u podnóża Gunung Agung, siedziby bogów. W czasie erupcji lawa zawsze ją omija! W taki dzień, pochmurny i mglisty nie ma tu za dużo turystów, bo nie widać za swiątynią Agunga i nie można zrobić folderowych zdjęć.
Przydrożne mango.
Bali Aga. Wioska Tenganan. Społeczność Bali Aga to oryginalni mieszkańcy Bali, którzy chroniąc się w górskich przysiółkach, zachowali swoje zwyczaje, tradycje i sposób życia jeszcze sprzed rozprzestrzenienia hinduizmu na wyspie.
Żyją ekologicznie, z własnych upraw i produktów.
Odizolowani od tego, co się działo na wyspie, zachowali własną architekturę. Tradycyjnie budowane domy i pawilony do spotkań. Stawiane zawsze w dwóch liniach, równolegle.
Uprawiają bawełnę i produkują z niej materiały w swoje specyficzne wzory.
Spontaniczny ananas.
Zmierzamy jeszcze bardziej na wschód.
Nad ocean. Okolice Amedu.
Po drodze wioski rybackie z domowymi świątynkami.
A tu mieszkamy.
Widok z okna…
Widok zza drzwi.
Okolice Amedu mają dużo spokojnych zatoczek, nad nimi góruje Agung (po lewej). Spokój, cisza, kilka kilometrów od wioski.
Większość zatoczek okupowana jest przez łódki tutejszych rybaków, którzy o świcie i przed zmierzchem wypływają na ocean.
Część zatoczek jest kamienista, część piaszczysta, ale wulkaniczna.
Dużo prószu koralowego, no bo wzdłuż brzegu ciągną się rafy…
Zwijamy się na południe, bo na południu Bali jest lotnisko. Zanim tam dojedziemy, jeszcze Agung.
Zapomniałam: na Bali sporo dzikich małp.
Wyglądają słodko, ale jak są głodne, to są agresywne.
Dwa dni, jedna noc… Taki akcent na koniec 😉 Prezent od bratostwa! Baaardzo fajnie było popławić się chwilę w luksusie 🙂 Ale gdybyśmy tylko tu spędzili nasze balijskie wakacje, to nie poznalibyśmy Bali…