Krzyż Południa! Pierwsza myśl, kiedy uzmysłowiliśmy sobie, że przez Indonezję przechodzi równik, a Jawa leży pod nim. Skoro na Ziemi to półkula południowa, to na niebie będzie Krzyż Południa. No i zapewne był, tylko nigdy nie doczekaliśmy. Jawa jest jeszcze na tyle blisko równika, że Krzyż pojawiał się mocno głęboką nocą. Nie doczekaliśmy 🙂
Można się pokusić o stwierdzenie, że Jawa jest trochę jak encyklopedia Ziemi. Wyspa leży w Pacyficznym Pierścieniu Ognia, czyli w strefie erupcji wulkanicznych i trzęsień ziemi. Ponad 40 aktywnych wulkanów co jakiś czas wypluwa bebechy Ziemi. Te najaktywniejsze zalewają lawą okolice, wymuszają ewakuację tysięcy ludzi, paraliżują ruch lotniczy. Na zboczach dymią fumarole, gdzieniegdzie występują gorące źródła. Spod wulkanów wypływają rzeki, rzeźbiąc często całkiem głębokie wąwozy, do których wpadają z hukiem i impetem, tworząc niesamowicie efektowne wodospady. Wokół bujna orientalna zieleń i miejscowa fauna.
Jawa jest jedną z 17-tu tysięcy indonezyjskich wysp, rozłożonych łukiem wzdłuż równika, częściowo po tej jego “drugiej” stronie i rozdzielonych rowami oceanicznymi. Wyspy zajmują dwie platformy: sundajską i australijską. Jawa – sundajską. Bo już za kolejną wyspą, za Bali, jest jeden z głębszych rowów oceanicznych i platforma australijska. Patrząc na mapę, wyspy na lewo od rowu – więc też Jawa – geologicznie przynależą do kontynentu azjatyckiego i z nim kiedyś stanowiły jeden ląd. Wyspy na prawo – jeden z Australią.
Wraz z łukiem wysp ciągną się rafy koralowe z bogatym życiem oceanicznym. Wyspy mają białe, czarne, piaszczyste, kamieniste plaże. Do tego wszystkiego dochodzą zabytki i różnorodność kultur, religii, języków i tradycji. Mnóstwo zieleni, mnóstwo słońca i upał.
Warto się wgryźć w tę wyspę i w ten kraj, bo każdy znajdzie tu coś dla siebie. A każda wyspa to swoiste indywiduum.
Zobacz też: więcej o Indonezji
Indonezja sama w sobie
Indonezja jest krajem stricte wyspiarskim, dlatego sama siebie nazywa: Nusantara. W starojawajskim coś w rodzaju „wysp zewnętrznych”. Teraz tłumaczy się jako „archipelag indonezyjski”. W języku malezyjskim za to Nusantara odnosi się do całego Archipelagu Malajskiego i dotyczy Malezji, Brunei, Indonezji, Filipin i Timoru Wschodniego. To tak gwoli wiedzy, bo wyspy Indonezji przynależą właśnie do Archipelagu Malajskiego. Jest ich ponad 17 tysięcy. Fakt ten czyni Indonezję największym krajem wyspiarskim na świecie. Jest czwartym najludniejszym krajem (260 mln) i ma największą liczbę wyznawców islamu w jednym kraju.
Indonezja jest oficjalnie krajem muzułmańskim, ale tak naprawdę to kraj wielu religii i ich odmian. Sam islam ma tu kilka form, co często zależy od wyspy, a czasem w ramach wyspy – od prowincji. Jest tu też hinduizm, buddyzm, podobno gdzieś też konfucjanizm, kilka wysp jest chrześcijańskich. Wszystko przemieszane z wierzeniami animistycznymi i kultem przodków. Do tego, religie dotarły tu z kupcami z Indii, Persji czy z kolonistami z Holandii, więc już były przesiąknięte tamtejszymi wierzeniami i tradycjami. Tu domieszały się lokalne atrakcje. Podobno islam wbrew pozorom jest na tyle elastyczny, że zezwala na stosowanie lokalnych praw i tradycji, byleby nie stały one okoniem do zasad Koranu. Indonezja jest stawiana jako przykład połączenia islamu z demokracją, co w krajach muzułmańskich nieczęsto się zdarza. Jednak co raz głośniej mówi się o tym, że powoli pojawiają się próby wprowadzenia prawa islamskiego (szarjatu), ale jeszcze nie znajdują poparcia w większości społeczeństwa. Na prowincji łatwiej wprowadza się szarjat, więc zmiany zachodzą, pytanie tylko jak daleko zajdą i na ile społeczeństwo XXI wieku pozwoli na radykalizację swojego kraju.
Póki co, ogromną wartością islamu w Indonezji jest właśnie jego wielokulturowość i tolerancja.
Teraz o Jawie
Na Jawie mieszka ponad 60% Indonezyjczyków, czyli… 130 mln osób! Niesamowity wynik, zważywszy na fakt, że wcale nie jest to największa wyspa Indonezji. Jawa jest muzułmańską wyspą, ale widać tu wiele wpływów indyjskich. Hinduizm przybył na Jawę około II/III wieku, buddyzm – VI wraz z indyjskimi kupcami i trwały tak do XV/XVI wieku, kiedy definitywnie Jawę zawojował islam.
Nasza Jawa
Tak w ogóle, to miał być Pamir. Wysokie, puste, surowe i zimne góry. Takie, w które nie bierze się krótkich gaci i sandałów. No właśnie… Szybka weryfikacja marzeń: krótkie gacie i sandały.
Krótkie gacie w kraju muzułmańskim są akurat średnio mile widziane, warto więc – jak zawsze i wszędzie – uszanować uczucia i zwyczaje tubylców. Przerabialiśmy to już wiele razy: szanując uczucia miejscowych, sami jesteśmy przyjaźnie odbierani. Naprawdę warto. Islam na Jawie jest i tak dość tolerancyjny, ale spotkaliśmy się z sytuacjami, że zasłaniano nam nogi do wspólnych zdjęć 🙂
Ludzie są ciekawi gości z innych kontynentów i tego, jak wgląda nasz świat. Chętnie pogadają, żeby dowiedzieć się rzeczy niewyobrażalnych: że w Polsce nie rośnie ryż! Ba! Nie rosną też banany!
To o ludziach napotkanych na ulicy, w warungach, w pociągach, na wioskach. Bo są takie okolice, w których zawiązały się mafie transportowe, które traktują turystów jak dojne krowy. Można tego uniknąć. Na przykład podróżując pociągiem.
Transport jest genialny
Jawę zwiedziliśmy najlepszymi na świecie środkami transportu: pociągami i skuterami. Co do autobusów, to wielu blogerów ostrzega, że mieli problem, czy oby zapłacili za bilet właściwej osobie, że kilkukrotnie przepłacili, a i miejsce docelowe nie było u celu, a pod agencją turystyczną, która ochoczo oferowała dalszy transport za kolejną opłatą. Nie chcieliśmy się w wakacje denerwować, dlatego pociąg.
Podróże pociągiem mają swój klimat, przetaczają cię spokojnie przez kraj, masz czas na delektowanie się widokami za oknem, a miejscowi współpasażerowie są ciekawi ciebie tak samo, jak ty ich. No i masz swój bilet i swoje miejsce. Nie ma zapchanych pociągów, pasażerów jest tyle, co miejsc. Na dworcach jest porządek i nie ma szansy byś przegapił lub nie trafił do swojego pociągu. Bilety można kupić w domu, miesiąc przed terminem podróży lub w kasie na miejscu, 3 godziny przed odjazdem pociągu. Internetowo najlepiej na tiket.com, bo przechodzą płatności kartami zagranicznych banków, mają też sprawnie działającą apkę na telefon.
Skutery to chyba najfajniejszy sposób na zwiedzanie wyspy, na wypady w tak zwaną “okolicę”. Jesteś niezależny, dojedziesz wszędzie, przeciśniesz się przez każdy korek i każdą wąską ścieżkę. Ruch lewostronny jest do ogarnięcia i płyniesz na fali wraz z setkami innych skuterów. Wypożyczysz bez problemu, zapłacisz kilkanaście złotych za dobę, a benzyna tania przysłowiowo jak barszcz.
Grab, tamtejszy Uber, działa jak u nas i dojeżdża czasami w niesamowicie odległe miejsca. Nie ma problemu z dogadaniem się ani znalezieniem. Jako transport miejski dla 4 osób wychodził w cenie autobusu. Była nas czwórka 😉 Płacisz gotówką.
Autostop też działa! Ale – jak w całej Azji – jest płatny. Umawiasz się na kwotę i jedziesz. Bardzo chętnie zabierają!
pola ryżowe wypełniają krajobraz
Ryż jest drugim, po pszenicy, najczęściej uprawianym zbożem świata i żywi co najmniej 1/3 ludności. Co prawda rośnie w krajach najbardziej zaludnionych, ale to nie zmienia faktu, że w tej chwili je się go na całym świecie. Jest nieco kapryśny i wymagający: musi mieć wilgotno i ciepło niezmiennie przez 3 miesiące. Do tego lubi glinę, którą można łatwo formować w tarasy i która trzyma wodę.
W Indonezji uprawia się ryż w różnych cyklach, więc można oglądać jego wzrost w różnych stadiach. Ryż najpierw się wysiewa gdzieś osobno i dopiero po miesiącu-półtora takie siewki przesadza na odpowiednio przygotowane i “wypoczęte” pole.
Przez 3 miesiące ryż rośnie, potrzebuje wtedy nieustannie zasilania wodą. Stąd sprytnie obmyślone systemy nawadniania, które niezmiennie funkcjonują od czasów starożytności. Wodę z pól spuszcza się 2 tygodnie przed zbiorami, żeby podłoże wyschło. Schnie też ryż i przybiera złotawy kolor. Potem pola odpoczywają i są ponownie nawadniane.
Okolice, czyli świat podwodny dookoła
Rafy to jedne z najbardziej wrażliwych ekosystemów, więc szybko obumierają w obliczu obecnych zmian klimatycznych. Te wokół Indonezji – też. Są miejsca zniszczone przez ocieplenie wody na skutek zmian klimatu, są miejsca zniszczone przez tsunami, są miejsca poniszczone przez przewalające się brutalnie monsuny, są też miejsca zniszczone przez turystów, którzy w swej ignorancji zadeptują koralowce. Koralowce szybko obumierają, a odradzają się dziesiątkami lat. Odradzają – o ile warunki pozwalają. Czyli nie wszędzie. Warto dbać, warto szanować, żeby zobaczyć coś takiego:
Jedzenie
Koniecznie na ulicach. To jest dokładnie to, co jedzą Indonezyjczycy. Każdy rejon ma swoje specyficzne dodatki. Cokolwiek to jest – warto próbować. Standardem jest Nasi Goreng – ryż smażony z warzywami i z różnymi dodatkami typu mięso lub tofu. Mie Goreng – to samo tylko, że makaron. Gado-gado to klasyczna sałatka z warzyw z sosem sojowo-orzeszkowym. Często bardzo pikantna. Zupki to różnego rodzaju kuleczki bakso i dodatki z makaronów lub warzyw:
Zobacz też: więcej o Indonezji
nasza trasa
Pociąg z Gdyni do Warszawy. Lot Warszawa – Dubaj – Dżakarta. Dalej pociągami: Jogjakarta – Borobudur – Prambanan – Surakarta – Gunung Lawu i Candi Sukuh – Malang – Tumpang – Cemere Lawang – Bromo – Probolinggo – Lumadżang – Tumpak Sewu i Goa Tetes – Banjuwangi – Liczin – Gunung Idżjen – prom na Bali.
Dżakarta
Dżakarta tonie: poziom wód morza jawajskiego podnosi się, a jednocześnie grząskie podłoże zapada się pod ciężarem konstrukcji budowlanych. Istnieje poważne zagrożenie, że w ciągu 30 lat 1/3 miasta znajdzie się pod wodą. Zapadła więc decyzja o przeniesieniu stolicy kraju na Borneo. Kwestia najbliższych lat.
Dżakarta jest drugą po Tokio aglomeracją świata! 32 miliony mieszkańców. Świadomie sobie odpuściliśmy zwiedzanie miasta, szybki nocleg, by ogarnąć jet lag, a o świcie już mieliśmy pociąg do Jogjakarty.
8 godzin pociągiem z Dżakarty jest Jogjakarta
Jogjakarta (Yogyakarta), Jogja, Dżogdżakarta, Dżogdża. Wciąga i zachwyca, i do końca nie wiesz czym. Jest zatłoczona, zakurzona, głośna, smrodliwa, czyli indonezyjski standard. ALE! ma swój rewir o specyficznym klimacie, mocne zacięcie artystyczne, kolorowe murale i mówi się o niej, że jest „małym Berlinem” Jawy, stolicą kulturalną i kolebką sztuki. Miasto jest enklawą artystów, stolicą najlepszych szkół batiku i teatru cieni.
Chyba nie warto brać sobie do serca opinii blogerów, którzy piszą o Jogji, że to głośne miasto, śmierdzące spalinami, i traktują ją wyłącznie jako bazę wypadową do świątyń Borobudur i Prambanan, i w zasadzie spędzają w niej niewiele czasu. Jest to mocno krzywdzące. Może dla laika Jogja to nic ciekawego, ale pamiętajmy, że to Azja! Porównujmy więc Jogję do tamtejszych realiów, nie do europejskich. Spędziliśmy w niej 5 dni i moglibyśmy więcej! Na tle wszystkich innych miast, przez które się przewinęliśmy na Jawie, Jogja pozostawia w pamięci bardzo dobre wrażenie i fajny klimat. Nie można się zniechęcać, tylko dać Jogji szansę i samemu sprawdzić.
Jogjakarta jest stolicą Specjalnego Regionu Yogyakarta i jest jedynym indonezyjskim miastem królewskim nadal rządzonym przez monarchię! Jest stolicą Sułtanatu Yogyakarta. Gubernatorem jest dożywotnio sułtan, a jego władza zgodnie z odwieczną tradycją przechodzi z ojca na syna. Chociaż teraz zdaje się ma przejść na córkę, co wśród tradycjonalistów jest niezrozumiałe i szokujące.
W Jogjakarcie jest Taman Sari i Gemuling Sumur
Taman Sari z jawajskiego tłumaczy się jako “piękny ogród” (albo kwiecisty) i był to spory kompleks pałacowy, rozrzucony w terenie, który służył sułtanom Jogjakarty za miejsce odpoczynku, kontemplacji duchowej, schronienie i chyba trochę też jako miejsce rozpusty. Wybudowano go w XVIII wieku na polecenie pierwszego sułtana Jogjakarty, Hamengkubuwono I. Pałac porzucono po trzęsieniu ziemi w 1867 r. Odnowiono i udostępniono turystom tylko niewielką część zwaną “pałacem wodnym”. Wstęp tutaj miał tylko sułtan i jego konkubiny.
Pałac to w zasadzie trzy sadzawki: pierwsze dwie służyły kobietom do kąpieli, a otaczające pawilony służyły jako miejsce wypoczynkowo-obserwacyjne. “Widokowa” wieża oferowała sułtanowi zacienione i nieco zamarkowane okna, z których mógł podziwiać kobiece wdzięki. Tu kąpały się wyłącznie kobiety. Sułtan w otoczeniu wybranych z dwóch pierwszych sadzawek piękności, zażywał przyjemności w trzeciej, bardziej odosobnionej.
Kolejnym budynkiem przynależącym do kompleksu jest tzw. “wodny meczet”, czyli Gemuling Sumur. Nazwę tłumaczy się jako “okrągłą studnię”. Jest to dość zagadkowa sprawa i jak na meczet – nietypowa. Budynek jest piętrową, wkopaną w ziemię cytadelą, która jest jednocześnie studnią. W studni są schody, które ułatwiają dojście na dno, które kiedyś było wypełnione wodą do religijnych ablucji.
W okolicach Jogji jest Borobudur
Borobudur oznacza „świątynię na wzgórzu”. Rzeczywiście jest on położony na wzgórzu i sam jest jak wzgórze. Jest to buddyjska świątynia, doskonale zaplanowana i przemyślana, największa i jedyna taka na świecie. Powstała pomiędzy 750 a 850 roku, ale przez kogo zbudowana? dla kogo? w jakim naprawdę celu? Dużo niewiadomych.
Pomimo, że Borobudur zbudowano z kamienia ułożonego bez zaprawy, wykorzystując tylko jego wypukłości i szczeliny, to budowla okazała się być odporną na trzęsienia ziemi i erupcje pobliskiego wulkanu Merapi. Została naładowana symbolizmem i filozofią. Z poziomu ziemi przypomina piramidę, zwieńczona stupą sama wygląda jak masywna stupa, z góry jest trójwymiarową mandalą.
Budowla składa się z tarasów nałożonych na siebie piętrowo. Najprawdopodobniej miała przeprowadzać pielgrzymów z najniższych tarasów na sam szczyt, przekazując jednocześnie najmądrzejsze mądrości. Tarasy są wypełnione płaskorzeźbami, których sceny odnoszą się do zasad prawa karmy, sumy dobrych i złych uczynków, i ich konsekwencji, i życia Buddy przed jego oświeceniem. Płaskorzeźby więc uczyły, jak uwolnić się z ludzkich ograniczeń i z więzów reinkarnacji. Wędrówka po świątyni była symbolicznym przechodzeniem z najniższych poziomów ludzkiej świadomości do celu każdego buddysty, świata nirwany.
Najwyższy taras wieńczy stupa. Stupa, oprócz swojego pierwotnego znaczenia jako kurhanu skrywającego cenne szczątki mędrców, bodhisattwów czy Buddy, nawiązuje też do mitycznej góry Meru, która jest osią świata. Oś jest osadzona w świecie podziemnym (demonów i złych mocy), przenika świat ludzi i sięga wyższych niebios. Łączy więc wszystkie światy, a przy okazji przechodzi przez sam środek/centrum tych światów (więc – co logiczne – słońce i księżyc krążą wokół Meru).
Tarasy Borobudur są ukształtowane na wzór mandali, a stupa stanowi jej punkt centralny. Prezentuje buddyjską koncepcję kosmologiczną:
Podstawa świątyni to świat istot owładniętych chęcią posiadania i grzechem, dążący do zaspokajania swoich potrzeb. To strefa Kamadhatu. Świat zwykłych ludzi. Kolejne 4 kwadratowe tarasy to strefa istot „mających kształt”, Rupadhatu. Jest to strefa istot nieodczuwających pożądania ani innych potrzeb. To mędrcy, asceci, ludzie bezinteresowni, dostrzegający naukę Buddy, dążący do doskonałości i osiągnięcia nirwany. Górne 3 okrągłe tarasy są wypełnione stupami, w każdej siedzący Budda. Symbolizują strefę Arupadhatu, najwyższą sferę egzystencji, czyste duchy. Arupadhatu jest ostatnim etapem przed stanem czystej błogości znanym jako nirwana.
Budowla jest zorientowana na linii wschód-zachód, główne wejście od wschodu, zgodnie z kierunkiem przechodzenia przez świątynię. Jest to jedyny słuszny, „dobrowróżbny” kierunek od wschodu w stronę zachodu, z lewej strony do prawej. Przeciwny kierunek jest uznawany za „złowróżbny”, zaburzający porządek.
W okolicach Jogji jest Prambanan
Jedna z najsłynniejszych świątyń hinduistycznych poza Indiami. Podobno ustępuje tylko khmerskiej Angkhor Wat w Kambodży, ale nie wiem, czy słusznie jest z nią porównywana. Jest mniejsza i bardziej skupiona, choć w jej skład w czasach świetności wchodziło 250 świątyń i świątynek. Pochodzi z ok. 850 roku, więc jest 300 lat starsza od Angkoru. Choć to młódka w porównaniu z niektórymi indyjskimi świątyniami.
Zespół świątyń jest poświęcony Trimurti, hinduistycznej trójcy bogów: stwórcy Brahmie, opiekunowi Wisznu i niszczycielowi Śiwie. Im poświęcono trzy największe ciandi. Na przeciwko każdej z nich są trzy kolejne, poświęcone „wierzchowcom” bogów: łabędziowi Brahmy – Hamsie, orłu Wisznu – Garudzie i bykowi Siwy – Nandinowi. Ozdobione są misternie wykonanymi płaskorzeźbami prezentującymi sceny z Ramajany.
Te świątynie znajdują się w głównym, najważniejszym puncie kompleksu. Zachowały się najlepiej i przetrwały wszelkie trzęsienia ziemi oraz silne wybuchy pobliskiego wulkanu Merapi.
Układ kompleksu bazuje na hinduistycznej kosmologii, dzielącej świat na trzy strefy. Podziałowi podlega cały teren świątynny, jak i same świątynie: Bhurloka – podstawa świątyni, a w terenie: ogrody otaczające kompleks. Symbolizuje strefę Ziemi, świat ludzi, zwierząt i demonów. Obszar nieczysty, bezbożny, grzeszny. Bhuwarloka – środkowa część świątyni, a w terenie okręg otaczający centrum, gdzie obecnie leżą ruiny, kiedyś było tu 224 świątynek “strażniczek” ustawionych w czterech rzędach. Symbolizuje strefę ludzi świętych, ascetów, mniejszych bogów. Swarloka – szczyt świątyni, a w terenie wewnętrzny plac z zachowanymi świątyniami, strefa Nieba, przestrzeń poświęcona bogom.
Oblatani po świecie blogerzy mówią, że nie warto płacić za zwiedzanie Prambanan, szczególnie jeśli się było lub zamierza być w Angkhor Wat. Strasznie wkurzające i krzywdzące są takie opinie. Czy jeśli byłeś na pięknej plaży nad oceanem, to już nie usiądziesz na plaży nad Bałtykiem? Prambanan jest piękną świątynią, ma swój własny charakter i warto ją zwiedzić. Co też nie jest łatwe. Nie wiem o co chodzi, bo turystów o białej skórze było kilka osób, natomiast sporo było Indonezyjczyków. Mam wrażenie, że stanowiliśmy większą atrakcję turystyczną niż same świątynie. Trzeba było przemieszczać się według planu: teraz idziemy tam – i rura! Zatrzymanie się gdzieś w drodze powodowało najazd Indonezyjczyków, którzy bardzo grzecznie prosili o wspólne zdjęcia. Jak tu odmówić, kiedy wszyscy się tak szczerze uśmiechają 🙂
W okolicach Jogji jest Wulkan Merapi
Najwyższym wulkanem Jawy jest Semeru (3676 m n.p.m.). W pierwszej wersji mieliśmy go zdobywać, ale uznaliśmy, że ciekawszym jest niższy Gunung Merapi (2968 m n.p.m.). Okazało się, że Merapi jest najaktywniejszym wulkanem nie tylko na Jawie, ale w całej Indonezji. A że „pierścień ognia” się ostatnio uaktywnił, to dość oczywistym jest, że najaktywniejszy wulkan też ma tu coś do powiedzenia. Sprawdzaliśmy alerty, które google wypluwał w wyszukiwaniu, ale były coś podejrzanie spokojne. Okazało się – dopiero u podnóży wulkanu – że jedyna bieżąco aktualizowana strona jest tylko w języku indonezyjskim i jak byk mówiła, że park narodowy Merapi jest od 2 tygodni zamknięty ze względu na wzmożoną aktywność wulkanu, która przejawia się zwiększoną emisją chmury gorących pyłów i wypływem lawy z krateru. Nastąpiła spontaniczna zmiana planów.
Przy okazji, tuż po naszym powrocie nastąpiła erupcja pyłów na wysokość 6km, ewakuowano pobliskie wioski, a wulkan wyglądał tak (z indonezyjskiego youtuba):
Z Jogji skok do pobliskiej Surakarty
Z Jogjakarty do Surakarty jest rzut beretem. 40 km. Można dojechać np. Grabem. Surakarta to miasteczko w pobliżu podnóży wulkanu Merapi. Skoro nie poszliśmy na Merapi, to pojechaliśmy pod wulkan Gunung Lawu, do świątyni Ciandi Sukuch. Bardzo nietypowa architektura, jak na tę szerokość geograficzną, długość też 🙂 Patrząc na świątynkę Sukuch, trudno wierzyć, że jesteśmy w Indonezji. Mózg, analizując, co widzisz, mówi ci: Ameryka Łacińska, Meksyk, Majowie.
No właśnie. A jest to świątynia hinduistyczna z XV wieku, jedna z ostatnich wybudowanych na Jawie przed nadejściem islamu.
Temat przewodni świątyni to płodność, życie przed narodzinami oraz narodziny same w sobie. Stąd wiele symboli, które nam kojarzą się erotycznie, a tam – symbolizują nowe życie. W indyjskiej interpretacji: linga i joni.
Z Surakarty jeździ pociąg do Malangu
Malang oddalony jest od Jogjakarty ok. 400 km. Ponad 6 godzin pociągiem. Wybraliśmy opcję nocną i wzięliśmy najwyższą klasę “executive”, by wyspać się w wygodnych, rozkładanych fotelach.
Malang jest zielonym miastem, zacienionym (co ważne i komfortowe!), z szerokimi ulicami.
Tutaj podeszliśmy do miasta nieco bez serca. Skoro nie poszliśmy na Merapi, to uciekliśmy na obrzeża, powypoczywać i wyspać się. A to w kraju muzułmańskim jest wyzwaniem, bo co kilka godzin słychać (bardzo dobrze słychać! decybelami tam się nikt nie przejmuje) nawoływania z minaretów. Kilku na raz.
W Malangu pochodziliśmy trochę po tamtejszej “atrakcji” turystycznej, czyli slumsach. Korekta: dawnych slumsach. Slumsy nie kojarzą się dobrze, ale te, to inna bajka. W tej chwili są dzielnicą Kampung Warna-Warni Jodipan. “Kolorowa wioska” – tak się mówi o tej części miasta.
W 2016 roku ruszyła inicjatywa grupy studentów, którzy podjęli się wyzwania nadania nowego, lepszego życia miejscowym biedakom. Przeprowadzili program edukacyjny w zakresie higieny i ekologii (np., żeby całego syfu nie wylewać do rzeki), no i wyremontowano uliczki i domy. Pomalowano je na kolorowo.
W tej chwili Kampung Warna-Warni Jodipan jest atrakcją turystyczną, a mieszkańcy wioski zarabiają w małych sklepikach i knajpkach. Miejsce jest bardzo fotogeniczne, a jego mieszkańcy uśmiechnięci i życzliwi. Warto tam podejść i dać trochę na sobie zarobić.
Z Malangu blisko do kaldery Bromo
Gunung Bromo – ikona Indonezji. Każdy katalog, każdy blog podróżniczy ma takie zdjęcie, jako reklamę “TAM byłem”, “TAM pojedź”, “To MUSISZ zobaczyć”.
Sami przyznajcie: nawet jeśli macie wstręt do miejsc sztampowych i odwiedzanych przez TŁUMY turystów i autokary z biur podróży, to jednak chciałoby się TAKI widok zobaczyć. Znaleźć w takim miejscu, przeżyć to i zapamiętać. I mieć dla siebie. No to, skoro nie możemy się oprzeć, to kombinujemy, by zrobić to inaczej niż wszyscy. Inaczej niż wszyscy oznacza inaczej niż z miejscowości Probolinggo busem obsługiwanym przez autobusową mafię do miejscowości Cemero Lawang. To klasyczna opcja, bo najtańsza, najłatwiejsza i najkrótsza. My wybraliśmy rzadką trasę, a tym samym droższą i wymagającą więcej wysiłku organizacyjnego: z Tumpang przez kalderę Tengger, z widokami, w wulkanicznym pyle.
Z Cemero Lawang nie zrezygnowaliśmy, bo jako jedyna leży na krawędzi kaldery w Parku Narodowym Semeru-Bromo-Bator. Z Malangu kilkanaście kilometrów Grabem do miejscowości Tumpang, a stamtąd wynajmujemy dżipa z panem kierowcą. Teraz wszystko można wyszukać w Internecie, a kontakt nawiązać przez whatsappa. Nawet wynegocjować cenę. No to jedziemy. Wjeżdżamy na dno kaldery.
Kaldera ma kilkanaście kilometrów średnicy, a w niej wyrosło 5 kolejnych wulkanów. Trafiliśmy na słoneczną, ale wietrzną pogodę. Skoro wieje, to i niesie pyłem wulkanicznym.
Na początku można było się wkurzyć: co za pech, nic nie zobaczymy. Potem zdajesz sobie sprawę, w jakim magicznym miejscu i klimacie się znajdujesz. Jesteś w kalderze wulkanu i otacza cię wszechobecny pył, który wdziera się w każdy por skóry, w każdy rowek na aparacie, w każde zagłębienie plecaka na dachu auta. Są momenty, że trzeba stanąć, bo kompletnie nic nie widać. Szarość za oknem. Za moment chwila wytchnienia. Krótka bardzo.
Wioska Cemero Lawang znajduje na samej krawędzi kaldery. Dzięki temu każdy interesujący punkt można zdobyć na piechotę. Wioska obrasta hostelami, homestayami, tylko knajpki jeszcze dwie na krzyż. Część “turystyczna” się rozbudowuje wokół “głównej” ulicy.
Dookoła pola szczypiorku, więc cebulowy zapach snuje się po okolicy.
Standard jest taki: tysiące wycieczek jest przywożonych na punkt widokowy na wschód słońca, potem turyści tarabanią się na krawędź Bromo, foto i wypad do hotelu na śniadanie. I cisza. Zero ludzi. My obraliśmy plan wejścia na Bromo po południu, wręcz przed zachodem słońca. Akurat wiatr uspokoił się i w pełnej krasie widać kalderę Tengger z wulkanami, które wewnątrz niej wyrosły.
Dojście z Cemero Lawang na Bromo zajmuje jakieś półtorej godziny spokojnym krokiem, delektując się okolicą i krajobrazem. Bromo ma 2329 m. 133 m nad dnem kaldery. Wnętrze Bromo ma średnicę +/- 700 m. Trzewia Bromo są takie:
Będąc już w miejscu “must see”, warto podejść na wschód słońca, tym bardziej, że punktów widokowych jest kilka i każdy znajdzie miejsce dla siebie. Turystów wwozi się na sam szczyt wzgórza …, my stanęliśmy sobie po drodze. Dlaczego warto? Choćby dlatego:
Pociągiem z Probolinggo do Lumadżang
Z Cemere Lawang daliśmy się spacyfikować tamtejszej mafii autobusowej, dość bezczelni faceci, którzy pakują cię do małego busa jak świniaka do paki, wyciągają rękę po kasę – a kasa jest uzależniona od ilości delikwentów w busie – a delikwenci to tylko biali turyści, lokalni jeżdżą innym busem – no i zawieźli nas do Probolinggo, bo tam mieliśmy pociąg dalej. Oczywiście wysadzili nas przy agencji i usiłowali zwerbować na kolejne atrakcje, np. Idżjen. Pod tę agencję nie odważy się podjechać żaden Grab, więc musieliśmy dać się zawieźć kolejnym busikiem na stację kolejową. Wybierając pociąg, uwolniliśmy się od dalszych kontaktów z miejscową ekipą kierowców, bo gdybyśmy wybrali transport autobusem, to byłoby wesoło.
Z Lumadżang do wodospadów Tumpak Sewu i Goa Tetes
Do Lumadżang warto przyjechać, bo jest bliskim miejsce wypadowym do kilku wodospadów. Niestety nie jest łatwo znaleźć tu transport, skutera nie uraczysz, więc pochodziliśmy po mieście, zagadaliśmy w warungu i znalazł się brat pani od woka, który nas zawiezie. Wodospad Tumpak Sewu, inaczej nazywany Coban Sewu Waterfall, to gratka w okolicy. Na zachętę: 120 metrów i amfiteatr rozlewających się strumieni. Z góry wygląda tak:
Nad wodospadem góruje wulkan Semeru (ten najwyższy na Jawie, który dymi na zdjęciach z wulkanu Bromo), no ale standardowo był w chmurach. Coś, czego z poziomu własnych nóg nie zobaczysz, ale w naturze to wygląda tak (z facebooka Architecture & Design):
Tumpak Sewu luźno z jawajskiego tłumaczy się jako: tysiąc wodospadów. Z góry wodospadu schodzimy w koryto rzeki Glidik trochę drabinkami, trochę kładkami, trochę wzdłuż lub w poprzek pomniejszych wodospadów.
Na dole dochodzimy do miejsca, w którym dopada nas bardzo konkretna wilgoć, ale jeszcze nie widzimy skąd ją niesie. Kilka kroków i wchodzimy w amfiteatr wodnych ścian, pełen soczystej zieleni, huku wody i latających kropli wody. Dopada nas nieustająca mżawka i moczy wszystko, co mamy, a przede wszystkim obiektyw aparatu. Aparat zresztą głupieje z nastawieniem ostrości, nie wie, czy łapać latające krople, czy to co za nimi.
Jakieś 10-15 minut potokiem dalej, wyłoni się kolejny wodospad, Goa Tetes. Wodospad rudy, klimatyczny.
Kryje w sobie sporo zakamarków i grot.
Cała wycieczka do wodospadów, to soczysta zieleń, ściany wody cieknące pomiędzy krzakami, lianami, kamieniami. Nieustanny szum wody, nieustanne chodzenie potokiem lub w poprzek wodospadu. Ciepła woda, sama przyjemność i relaks. A przede wszystkim: pusto. Żadnych ludzi. Wyłącznie natura.
w stronę gunung idżjen
Z Lumadżang do Banjuwangi pociąg jedzie godzinkę. Banjuwangi to baza wypadowa na Gunung Idżjen. To już całkowicie wschodni skraj wyspy. Dalej jest już Bali. Gunung Idżjen (pisany: Ijen) to kolejne “must see” na Jawie. Ja miałam obiekcje: po pierwsze – tłumy turystów, pod drugie – tłumy turystów i po trzecie – tłumy turystów. Turystów tych z Jawy i tych z Bali. Jest jeszcze po czwarte – czy chcemy oglądać tamtejszych górników, których praca jest śmiertelnie niebezpieczna. Na pewno każdy widział gdzieś film lub zdjęcia, lub słyszał, że gdzieś na końcu świata są górnicy, którzy w oparach silnie trującego gazu siarkowego ręcznie wydobywają z dna krateru bloki siarki, na własnych plecach, w bambusowych koszach, wynoszą je z krateru i kilka kilometrów transportują do punktu skupu, gdzie dostają za swą pracę głodowe stawki. No to właśnie tu i to właśnie oni:
Gunung Kawah Ijen ma wysokość 2799 i jest grupą wulkanów Idżjen i Merapi (drugi Merapi, nie ten, na który nie udało nam się wejść). Turyści walą tu “drzwiami i oknami”, bo oprócz górników wydobywających siarkę, są tu kolejne osobliwości: niebieskie ognie i największe na świecie kwaśne jezioro wulkaniczne.
Standardem jest wykupienie wycieczki w agencji turystycznej. Można też indywidualnie i tak chcieliśmy zrobić, był tylko problem z dotarciem na miejsce. Co udało nam się wykumać? Namierzyliśmy opcję, która dla nas była wygodna, niedroga, a w dodatku zarabiała miejscowa ludność, a nie biuro podróży. Złapaliśmy kontakt z właścicielem homestayu w wiosce Liczin.
Wioska leży u podnóży wulkanu. Zamieszkaliśmy między miejscowymi, jedliśmy u miejscowych i miejscowy nas zawiózł i wprowadził do krateru. Nocleg, transport z pociągu do wioski, dojazd do parku, wejście do parku (płatne), maski gazowe, powrót do homestayu i jeszcze transport na prom na Bali, wszystko razem wyszło nam taniej niż zorganizowana wycieczka z agencji z Banjuwangi. Przy okazji poznaliśmy wartościowego i wrażliwego człowieka. Naszym “przewodnikiem”, choć prosił, by go nazywać “friend”, był Sam, mieszkaniec Liczin i też górnik.
Oficjalnie jest zakaz wstępu turystom do krateru. Zejście jest niemal pionowe, oczywiście niezabezpieczone. Jeśli wieje w tę stronę, to przebywasz w oparach żrącego dymu, szczypiącego w oczy, duszącego w gardle i w płucach. Stężenie toksycznych gazów jest bardzo wysokie. W noc, kiedy my byliśmy, dym wydobywający się z dna krateru był bardzo intensywny i dość mocno wiało. Na niektórych blogach piszą, że nie warto inwestować w wypożyczenie maski, bo one i tak nie mają wymienianych filtrów, a buffka lub zwykła chustka na nos całkowicie wystarczy. Nie wystarczy. Nie wierzcie w to, bo nie wiecie, w którą stronę będzie zawiewać oparami gazu. To naprawdę mocno szczypiący dym i niektórzy dusili się pomimo masek.
Wulkan tętni życiem! Czujesz jego zapach, a toksyczny dym paraliżuje, bo nic nie widzisz, nie możesz złapać oddechu, odruchowo zamykasz oczy. Słyszysz tylko szum dymu wydobywającego się spod ziemi.
Wejście do krateru – na własne ryzyko. Wchodzą wszyscy. Ci totalnie nieodpowiedzialni też, więc trzeba nawet bardziej uważać na beztroskie zachowania innych, niż na siebie.
Żeby zobaczyć niebieskie ognie trzeba postąpić jak setki innych turystów: być u bram parku narodowego ok. 1-2 w nocy. Płomienie widać tylko w ciemnościach, więc warto być zanim zacznie świtać. “Blue fire” – unikat w skali światowej! Tylko tu! Magiczne niebieskie płomienie. Ze szczelin na zboczu krateru wydobywa się siarkowy gaz, który płonie w temperaturze ok. 600 stopni. Siarka nadaje płomieniom charakterystyczny, niebieski kolor. Na zdjęciach chwile wyszarpane z dymu, niestety wiało akurat na to zbocze:
Nie dało się podejść do ogni, a Sam nie pozwolił nam się bardziej zbliżyć. Faktycznie zawiewający dym paraliżował, dusił, zamykasz oczy, nie wiesz, co się dookoła dzieje. Sam wziął nasz aparat i sam podszedł bliżej, by zrobić to:
Wydobywanie siarki odbywa się też w nocy. Nie wiem, czy ze względu na turystów, czy to “nocna zmiana”?
Przed wschodem słońca na dnie krateru było tak:
Tłumy ludzi, pomimo, że po sezonie. Dwa razy tyle było na zejściu do krateru, trzy razy tyle u góry, na krawędzi wulkanu. Pozostanie na wschód słońca na dole – pomimo, że z góry zapewne widok był bardziej efektowny – pozwoliło nam obejrzeć z bliska fumarole, wyciekającą, jeszcze płynną siarkę i jezioro.
Jezioro: najbardziej toksyczne, największe wulkaniczne. Średnica – 1 km. Brzeg – sam kwach. PH wody: poniżej 0,4.
A dalej: prom i przeskok na Bali.